Lata sześćdziesiąte. Krystyna (12)

Wprawdzie pobyt na Kubie miał być o połowę krótszy niż ostatnio, kiedy Krystyna przyleciała tutaj z dziećmi, niemniej sąsiedzi na Koszutce, jak i liczni znajomi i krewni Krystyny oczekiwali tak samo prezentów z Kuby, jak i poprzednio.
Na basenie hotelu Riviera dowiedziała się, leżąc z żonami polskich inżynierów na leżakach, że w sklepie kubańskim w Warszawie przy Kruczej można kupić o wiele taniej kubańskie koszyki i torebki z sizalu i palmowych liści jak i kosztowne tutaj cygara i rum Bacardi. Uspokojona, że nie muszą szukać po sklepach kubańskich prezentów i przeznaczyć ten czas na wylegiwanie się w leżakach, a raczej łóżkach drewnianych, które wdziała tu po raz pierwszy w życiu, Krystyna pogrążyła się we wspomnieniu, kiedy miała się na Kubie o wiele lepiej, kiedy mieszkała w Hotelu Nacional i do basenu zjeżdżała tylko windą, a teraz trzeba jechać autobusem kilka przystanków.
Krystyna pływała w basenie w gumowym, białym, polskim czepku tak, by go nie pomoczyć, gdyż zawsze woda przedzierała się do fryzury z trwałej ondulacji i potem miała włosy jak siano. Dlatego uważała na głowę, a jasna karnacja skóry przyczyniała się jedynie do oparzeń i Krystyna w całym dzieciństwie, jak i teraz musiała strzec się słońca jak ognia i dlatego w wodzie bywała bardzo krótko, by nie opalić twarzy, której nie mogła zamoczyć. Niemniej lubiła kąpiele, wychowana nad Sanem, gdzie jej ojciec skakał z mostu za pieniądze, dobrze pływała.
Nauczyła się już gotować ogromne, śmierdzące kubańskie ryby. Bez marynaty w czerwonym winie, specjalnie kupowanym do ryb, były niejadalne, ale odpowiednio przyrządzone traciły zapach i nabierały smaku.
Jeździli na zakupy do hipermarketu do Mariano na rogu Calle 42 i 13 Avenidy, tylko tam mogli realizować przydziałowe kartki. Mimo, że autobusem było to tylko kilka przystanków, Krystyna jeździła zawsze z Rudkiem, który zamawiał na ten czas samochód z ministerstwa i swojemu czarnemu Indianinowi, nigdy się nie odżywającemu, ani nie ocieplającemu tej sytuacji służbowo-prywatnej, dawał paczkę kawy z ich przydziału, którą też milcząco, jako oczywistość, przyjmował. Po zakupy, których zapomniała, bądź zabrakło w domu posyłała autobusem Ewę.

Był to jeden ze sklepów sieci przedrewolucyjnej Minimax Ekloh znacjonalizowany wraz z 166 firmami takimi jak Coca-Cola, Canada Dry, Ten Cents, Sears, el Molino Harinero Burrus, Fundición Mcfarlane, la Firestone, la Goodrich, , Abbot, Squibb, Ferrocarril de Hershey, firmy ubezpieczeniowe, kopalnie, wynajem maszyn, samochodów i akcesoriów, firmy tytoniowe, hotele i kasyna. Ustawa z 24 października 1960 roku nacjonalizowała wszystkie sklepy z żywnością, owocami, warzywami oraz magazyny. Rok później powstało dla kontroli realizacji ustawy Ministerstwo Handlu Wewnętrznego (MTNCTN), dzięki czemu w roku następnym zniknęły na całej wyspie targowiska i wózki obwoźnego handlu. Ponad 6500 sprzedawców ulicy utraciło pracę. Wprowadzono „libretę” – książeczkę żywnościową, kupony i bilety na inne niezbędne produkty dystrybuowane przez Komitety Obrony Rewolucji.
Supermercado Minimax był nowocześnie zbudowanym w 1950 pawilonem o prostej, przejrzystej architekturze, ocieniony baldachimem, z oszklonymi drzwiami i wszystkimi wygodami. Przewidziano swobodny dostęp wózków inwalidzkich i dużo miejsc parkingowych dla samochodów. W środku stały regały z masą produktów, których nie można było kupić, mimo to sklep był zatłoczony. Był już bez klimatyzacji i trochę brudny. Nie było komfortu swobodnego kupowania takiego, jakie doświadczyli na Alamarze, gdzie sprzedawcy byli mili i z biegiem czasu rozpoznawali klientów witając ich za każdym razem jak swoich znajomych. Tutaj nikt o nic nie pytał, sprzedawcy ponad głowami tłumu milcząco zabierali od Krystyny kartki i przychodzili z zaplecza z papierową torbą pełną przydziałowego ryżu, kawy, mąki, cukru, konserw i puszek z mlekiem skondensowanym. Owoce mogli sobie dobierać bez ograniczeń, ale też nie było dużego wyboru. Na półkach w kącie sklepu, gdzie już nie było samoobsługi, a ponury Mulat ważył wskazywane owoce, leżały kiście zielonych bananów w trzech rozmiarach, największe były do smażenia. Arbuzy, kokosy, ananasy i zielone, nadające się tylko na sok pomarańcze, mamey i mango zrzucone były byle jak na regały. Boniato, kupowane zamiast kartofli nie nadawały się do jedzenia i Krystyna nigdy ich nie kupowała. Brakowało jej do gotowania pietruszki i marchewki oraz selera, czego w sklepie nigdy nie było, natomiast leżały jakieś niezidentyfikowane przez Krystynę kłącza zwane malanga, oraz bardzo dobra sałata i zielone pomidory, które wszyscy w domu bardzo lubili.
W piwnicznej, niższej kondygnacji, gdzie sprzedawano przydzielane raz na rok buty i coś do ubrania, a także urządzenia elektryczne, jak radia, telewizory, odkurzacze i lodówki było zupełnie pusto. Na wieszakach wisiały przepiękne dziecięce stroje i sukienki dla dziewczynek. Krystyna kupiła dla Ewy jednoczęściowy strój kąpielowy z marszczonego cieniutkimi gumkami kretonu w pomarańczową kratkę z zamkiem błyskawicznym z tyłu i Ewa była nim zachwycona. Nie miała nigdy tak pięknego kostiumu kąpielowego, nie miała prawdę mówiąc żadnego kostiumu kupionego, oprócz tego bawełnianego białego na szkolny w-f. Krystyna zawsze sama szyła Ewie tak zwany opalacz, gdyż Ewa nie miała piersi i uszycie góry było bardzo łatwe.
Rudek poprosił Indianina, by wracając ze sklepu przejechał z nimi całe Marianao, w którego skład wchodziła dzielnica nad samym morzem Miramar. Cała gmina ciągnąca się na zachód i południe, była rozległa i Rudek chciał, by mieli jako takie wyobrażenie o tej części Hawany oddzielonej od Vedado rzeką Almendares.
Milczący Indianin jechał, a Rudek komentował miejsca, przez które przejeżdżali.
Jechali szerokimi, dwupasmowymi ulicami, gdzie najczęściej w pasie zielni ulicę ocieniały platany i rozrośnięte tropikalne drzewa, kwitnące szkarłatnie flamboyany i przekwitłe już żakarandy przetykane krzewami wawrzynów, fikusów, aukumb i wielobarwnych krotonów, a po drugiej stronie szosy stały kolonialne kamienice jedno i dwupiętrowe, zawsze z podcieniami wspartymi słupami i filarami.
Marianao przekształciło się z wsi w bogate przedmieście Hawany w dziewiętnastym wieku, kiedy pobudowano tutaj fabryki papieru, ceramiki i perfum, a przy kamieniołomach budowano piece do produkcji wapna, gipsu i cementu. Wzniesiono fabrykę lodu i dwa browary w tym w 1911, przepiękny „La Polar”, późniejszą chlubę Kuby, fabryki lodu, przetwórnie spożywcze. Lód i inne produkty były eksploatowane już w dziesięcioleciach 1940 i 1950 stały się dużymi i bardzo ważnymi krajowymi branżami. Zakładano parki i place zabaw.
Południowe Mariano, którym podążali, zamieszkałe przez czarną ludność stało się z biegiem lat sercem muzyki kubańskiej, jej najwspanialszych dokonań w folkowym gatunku son. Stało się to dzięki organizowaniu się czarnych mieszkańców Marianao w klubach społecznych, gdzie grano w domino, muzykowano, tańczono, uczono szycia i gotowania, a panny na wydaniu przychodziły zawsze z matkami lub kimś do opieki. Mariano Social Club obejmował takie sławne potem kluby jak Social Club de Buena Vista i Buena Vista en Guaguanco z Arsenio Rodriguezem, genialnym muzykiem niewidomym od siódmego roku życia.
Właśnie siedzibę mieli tu, w pobliżu 42 skąd Indianin zaczął z nimi poznawczą podróż po Marianao.
Likwidacja społecznościowych placówek, gdzie szczycono się nienagannym ubiorem i manierami, i gdzie propagowano najlepsze cechy współżycia w społeczeństwie, położyła kres ich wieloletniej, szlachetnej tradycji. Kiedy w 1962 rząd zaczął budowę „społeczeństwa bezklasowego i bez podziałów rasowych” centra kulturalne i społeczne pozbawiono lokali i zakończyła się wzajemna pomoc afro-kubańska.
Podobnie stawało się z zakładanymi przez rodziny wszelkie biznesy, browary z ogrodami piwnymi, które nie tylko były miejscami dla występów grup muzycznych, ale także niejednokrotnie ich aranżacja cechowała się wielkim artyzmem architektury ogrodowej. Ogrody piwne „Polaru”, czy „Los Jardines de la Tropical” zostały nagle bez właściciela i zaczęły popadać w ruinę, a muzycy grający najwartościowszą muzykę, emigrować, bądź rezygnować z grania.
Przed pierwszą wojną światową Marianao rozkwitało nie tylko dzięki utworzonemu tutaj obozowi wojskowemu i lotnisku, ale także boomowi gospodarczemu poprzez wzrost cen cukru, skutkiem czego powstały luksusowe rezydencje w nowych dzielnicach jak La Sierra, Céspedes, Miramar, zagospodarowanie wybrzeży Río Almendares wspaniałym parkiem. Wytyczono szerokie ulice, promenady, parki, wzniesiono 50 fontann. Przejeżdżali właśnie obok Instituto Técnico Militar gdzie przed Rewolucją mieściło się jezuickie Colegio de Belén, gdzie Fidel Castro i Roberto Goizueta – późniejszy szef koncernu Coca–coli najpierw w Hawanie, a po Rewolucji na emigracji już naczelny dyrektor całego koncernu – robili maturę. W 1961 skonfiskowano majątek szkoły i wydalono jezuitów do Miami.
Przepiękne rezydencie Mariano zmieniały po Rewolucji swoje przeznaczenie. Z mnóstwa nocnych klubów dających tancerzom i muzykom zarobek, zadecydowano, że redukcję ominie tylko klub „El Gato i kabaret „Tropicana” – która była obok „Sans Souci” najsławniejsza na świecie, ale także niezwykle przydatna, gdyż trzeba było po pracy wozić gdzieś delegacje zagraniczne i dawać rozrywkę radzieckim oficerom.
Pojechali 51- Avenida i jechali w dzielnicę Marianao Puentes Grandes, dawniej osady, od której Marianao zaczynało się rozrastać. Puente Almendares i Stadion La Tropical, jest zbiegiem głównych szlaków łączących zachodnie wybrzeże i Marianao z centrum stolicy. Tu mieszają się zapachy morza z zapachem piwa z browarów. Czuje się tu wpływy Hiszpanii i Afryki Zachodniej.
Most stał się najruchliwszym miejscem w Hawanie, kursowały tu wszystkie środki lokomocji, jeździli tutaj z Vedado bogaci ludzie do kabaretów, do dzielnic rozrywki, Marianao stało się miejscem spotkań rodzinnych, a domy, które zaczęto budować, były w bardzo dobrym guście, które powoli wrastały w proletariacki pejzaż Marianao, gdzie ubogie domy sąsiadowały z arystokratycznymi rezydencjami. Mnożyły się sklepy z najnowocześniejszym amerykańskim wyposażeniem domów, z futrami, biżuterią i perfumami. Jeżdżono tu już nie tylko dla wypoczynku, ale i na zakupy.
Kiedy zbudowano za administracji Gerardo Machado nowoczesną arterię Carretera Central łączącą całą Kubę wzdłuż, od wschodu do zachodu, przebiegła właśnie przez Marianao, ułatwiając dostęp do tej dzielnicy.
Przy Calle 29-E przejechali obok dawnego Museo Nacional de la Campaña de Alfabetización postawionego po rewolucji dla upamiętnienia 17 letniego nauczyciela Conrado Benítez zamordowanego w górach przez bandy antycastrystów. Muzeum, chluba Rewolucji, dokumentowała szczegółowo, dzień po dniu kampanię walki z analfabetyzmem od października 1960 do lutego 1962 roku.
Wjechali na tereny dawnego Hipodromu „Oriental Park” Marianao, do którego w zimie zjeżdżali Amerykanie do własnego Clubu Havana American Jockey, szczególnie chętnie w latach obowiązującej tam prohibicji, podczas gdy tu, mogli pić bez ograniczeń. Od 1920 były tu też wyścigi samochodowe. 1937 roku gangster Meyer Lansky przejął kontrolę nad torem wyścigowym i kasynem.
Oriental Park Racetrack połączony był z wyścigami chartów, modnymi w latach pięćdziesiątych. Havana Greyhound Kennel Club mieścił się nad morzem, przy Klubie Jachtowym, ale pełnił rolę uzupełniającą do wyścigów konnych, by zapewnić fanom jeździectwa wieczorną rozrywkę.
Na skrzyżowaniu 106 i 61 w okolicach Los Quemados Marianao zobaczyli ogromny portyk zwieńczony dachem z dachówki wejścia do Hipodromu Oriental Park, który powoli chylił się ku upadkowi, mający się w planach Castro przekształcić w coś innego, bardziej pożytecznego Rewolucji. Ostatni wyścig w Oriental Park odbył się rok temu, w 1965 roku. Obsługa tego gigantycznego obiektu-firmy, tu się urodzili i wychowali i jak nikt inny znali się na tej robocie, znali imiona wszystkich biegających tu koni od zbudowania hipodromu, oraz sławnych gości, jak Kirk Douglas, Errol Flynn, Gary Cooper, Rita Hayworth, teraz stracili pracę i przeniesiono ich do innych resortów i miejsc na Kubie.
Pozostały im walki kogutów i psów, które były nielegalną, ale bardzo popularną rozrywką mrocznych zakątków Hawany.
Bardziej na południowy zachód Marianao był sławny kabaret nocny Sans Souci, ale Rudek nie mógł się dowiedzieć, gdzie był naprawdę, gdyż ślad po nim został dokładnie zatarty, a ostanie nagonki na mini spódniczki i długie włosy u mężczyzn powodowały, przy wielu donosicielach w Rudka pracy, że nie chciano o tym mówić. Mógł być już nawet w La Lisie, sąsiadującej z Marianao gminą, co dla amerykańskich zmotoryzowanych gości nie stanowiło żadnego odległościowego problemu. Fidel dowodził, że kluby należy pozamykać, gdyż człowiek Rewolucji musi wstawać rano i iść do pracy, wcześnie kłaść się spać, a rozwydrzonych Amerykanów, głównych klientów nocnych klubów Hawany, już nie ma, i nie mają prawa wstępu na wyspę.
W klubach koncert zaczynał się o północy, lub po 1 w nocy, ściągał turystów nie tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale też z Hiszpanii, gdzie poziom życia był o wiele niższy, niż na Kubie. W nazwie miało Sans Souci „beztroski”, podobno z francuska. Klub powstał tuż po pierwszej wojnie światowej i bez przerwy prosperował mimo Wielkiego Kryzysu ciesząc się nieustającą sławą rewelacyjnego miejsca w Hawanie, aż do 1959 roku.
Obok kasyna, w sali na wolnym powietrzu z zadaszeniem w środku była „Nevada Cocktail Lounge”, gdzie co noc odbywało się widowisko. Podobno koktajl „nevada” był obowiązkowym trunkiem tego lokalu. Zostawiali tu pieniądze głównie Amerykanie przegrywając w kasynie fortuny. Sans Sousi był tak wartościowym i ważnym artystycznie przedsięwzięciem, że wydawał sam płyty i ocalił głosy i nagrania genialnych muzyków, wirtuozów skrzypiec, kompozytorów i muzyki do choreografii baletowych.
Marlon Brando zakochał się tu w Dorothy Dandridge, gdzie występowała i podobno śpiewał tu Nat King Cole,
bywali tu Tony Martín, Frank Sinatra, Kirk Douglas Marlene Dietrich, Liberace i Susan Hayward, Edith Piaf, Ilona Massey.

Będąc na granicy La Lisa, szofer Indianin zawrócił i posuwał się teraz bardziej na północ ku morzu. Wjechali w obszar dawnego Country Club , teraz przedmieść Cubanacan gdzie w 1961 roku Fidel grając z Che w golfa będąc na terenach wielkich boisk golfowych ekskluzywnego amerykańskiego klubu, wymyślili właśnie tutaj lokalizację wszystkich szkół artystycznych. Pomysł zaowocował betonowym arcydziełem architektury rewolucyjnej, z której widzieli z szosy tylko czubki tonących w zieleni ceglanych kopuł Escuelas Nacionales de Arte gdzie w sekcji plastycznej uczył Zieleniec.
Przedostali się na dawną Avenida de las Américas, przemianowaną jako kontynuacja Quinta Avenida gdyż wszelkie amerykańskie nazwy były rugowane.
Krystyna poczuła się lepiej kiedy dowiedziała się, że kierują się już ku Miramarowi, czyli domowi, gdyż zaduch i upał w samochodzie, nie ustępował mimo pootwieranych wszystkich okien, co było nie do wytrzymania. Ale oni zamiast w kierunku Miramaru, skręcili na zachód.
Jechali w cieniu drzew, na terenach dawnego Bailtmore, teraz przemianowanego na Siboney. Było tu przed Rewolucją podobnie jak Country Club, wszystko finansowane przez Amerykanów, którzy pobudowali sobie po II Wojnie Światowej luksusowe nadmorskie wille, arcydzieła tej miary architektów co Mario Romanach z ogrodami, basenami, własną policją w porozumieniu z koszarami w Jaimanita. Tu był elitarny Havana Baltimore Yacht Club, gdzie podobno nie mógł należeć nawet sam prezydent Fulgencio Batista, gdyż był Mulatem. Organizowano tu konkursy piękności, a sale wspaniałego budynku klubu były supernowoczesne.
Wszystko pozamieniano z początku na domy studenckie, potem na siedziby członków rządu i dyplomatów.

Już dojeżdżali do sztucznie usypanej jeszcze przed Rewolucją przystani, tworzącej dla cumujących jachtów pocięte regularnie wodne korytarze, gdzie kołysały się nieliczne jachty i motorówki. Było cicho i pusto, nadmorskie sosny lekko poruszały się na orzeźwiającym wietrze wiejącym od morza.
Zawrócili, przekroczyli rzekę Quibú i jechali wzdłuż usypanej sztucznie plaży La Concha przylegającej do prestiżowego niegdyś Clubu Náutico zaprojektowanego przez Maxa Borgesa Recio twórcy „Tropicany”, o podobnym układzie stopniowo zmniejszających się sklepień w kształcie muszli. Błękitny kolor gigantycznej konstrukcji uskrzydlał ją i wtapiał w barwę oceanu. Po Rewolucji i miesiącach euforii, kiedy wszystko należało do wszystkich, ekskluzywne ośrodki zaczynały być zamykane, dostępne dla wojska, dygnitarzy partyjnych i ich rodzin. Jednak powoli się degradowało, teraz farba odłaziła, a plaża była wyludniona i brudna. Woleli kąpać się w basenie Hotelu Riviera. Szybko wsiedli do samochodu.
Nikt już nie wiedział, jak co się nazywa, kluby dostały nowe nazwy od nazwisk zasłużonych dla Rewolucji Kubańczyków, ale nie tylko Kubańczyków, Miramar Yacht Club nazwano imieniem Lumumby.
Na całym hawańskim wybrzeżu było przed rewolucją 39 klubów jachtowych, z pełnym wyposażeniem restauracji, kawiarni, miejsc noclegowych. Teraz było pusto.
Ale już wracali, już jechali przepiękną, kojącą Aleją Piątą, minęli w pobliży Wesołe Miasteczko, niegdyś zwane Coney Island lub po prostu „Cony”, gdzie z daleka widać było koło młyńskie i gigantyczną, drewnianą, jak z upiornego snu, Montañę Rusa.
Już widniał pałacyk ambasady polskiej i Indianin milcząco skręcił w ich cichą uliczkę, gdzie wytaszczyli papierowe torby z zakupami i szybko nieśli je do lodówki.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Lata sześćdziesiąte. Krystyna (12)

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    Dawno tu nie zostawiałem śladu, ale to nie znaczy, że nie odwiedzam. Regularnie czytam dzienniki kubańskie i nie mogę wyjść z podziwu, jak dzielnie i samotnie żeglujesz po oceanach literatury i własnej pamięci, opierając się złym mocom i własnej słabości. Pewnie będąc tam nie miałaś za wielkich możliwości wglądu w rzeczywistość castrowską, ale i tak bardzo ładnie wydobyłaś z mroków niepamięci ludzi i sytuacje. Są bardzo żywe. Twoja ironia, autoironia i dystans przedniej próby, a bez tego dobrej literatury nie ma. To w polskim nadętym piśmiennictwie cecha niezwykle rzadka.
    Ostatni odcinek o Krystynie to obraz niszczenia państwa przez Rewolucję i jej oszalałych wodzów. Bardzo to wszystko przypomina to co się dzieje w Polsce. Passus o strachu przed donosicielami w pracy Rudka przypomniał mi o ustawie jaką pisowcy chcą przepchnąć w sejmie (sic!) – o tym, by w każdej instytucji, zakładzie pracy, spółce skarbu państwa, instytucji rządowej, samorządzie ustanowić etat “sygnalisty”, który byłby takim samym donosicielem, ale jawnym i etatowym. Oczywiście dla wiedzy i dobra suwerena. Spodziewałaś się takiego zwrotu historii? Polska, jak się tego nie powstrzyma, zajmie miejsce Kuby w dziedzinie łamania swobód obywatelskich i obok Korei Płn. stanie się sławana w świecie jako kraj zamordystyczny. Właściwie już tak się dzieje.

    • Ewa pisze:

      Fajnie, że jesteś Robercie, myślałam, że już tu nikt nie zagląda.
      Właśnie dlatego to wszystko piszę ku przestrodze, ale cóż ja mogę pomóc… Na błędach ludzie się nie uczą, a mądry Polak po szkodzie nie jest, jest ciągle głupi. Właściwie wypada się tylko cieszyć, że życie się już samoistnie kończy i oszczędzi politycznych powrotów, regresu i powtórzenia. Ale nigdy nie dość przypominania…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *